Być rodzicem - to brzmi dumnie!
Wydaje się, że nie ma nic bardziej naturalnego i pięknego jak posiadanie potomstwa.
Zachęca się młodych ludzi aby spełnili swoje życiowe role i po osiągnięciu dojrzałości zakładali rodziny i rodzili ich jak najwięcej. Jednocześnie - nieposiadanie dzieci jest społecznie piętnowane. Małżeństwo bezdzietne z kilkuletnim stażem z każdej strony napotyka na szykany i dociekliwe pytania dotyczące tego kiedy wreszcie się zdecydują.
Odnoszę wrażenie, że ludzie, którzy dzieci już posiadają czują się lepsi, wyróżnieni. Trochę jak ludzie bardzo religijni, którzy czują się pełniejsi.
Kiedyś sam zostałem nazwany egoistą (muszę, ze wstydem przyznać, że w taki właśnie sposób nazwałem kiedyś swoją rodzoną żonę, kiedy ta powiedziała mi, że dzieci nie chce... Było to jednak kilka lat temu, sam miałem na to inny pogląd niż obecnie. Niemniej jednak - bardzo ją za to przepraszam).
Nie jestem egoistą! Myślę, że wiele osób, które nie decydują się na posiadanie dzieci nimi nie jest.
Żyjemy w społeczeństwie, które przechodzi obecnie ogromne przeobrażenia. Zmieniają się role przypisane od wieków płcią. Mężczyzna nie jest już jedynym żywicielem rodziny. Kobiety coraz częściej aktywizują się, stawiają na własny rozwój, wybierają własną drogę. Macierzyństwo, nieważne - piękne, czy nie - nie jest jedyną alternatywą. Każda kobieta ma prawo do samodzielnego wyboru - jeżeli tego pragnie może oddać się niemal całkowicie pod opiekę mężczyźnie, który będzie pracował a ona faktycznie zajmie się wychowywaniem dzieci. Sęk w tym, że taka rola niekoniecznie musi pasować facetowi. Również mężczyzna ma prawo do własnych pragnień - niekoniecznie marzeniem jego życia jest praca po 8 godzin dziennie i wieczory przed telewizorem z gromadką dzieci bawiących się na dywanie.
Żyjemy w głębokiej komunie.
Oczywiście, nie dosłownie. Wiele się zmieniło od czasu kiedy rządy w Polsce sprawowała jedynie słuszna partia. Jednak przyglądając się ludziom często mam wrażenie, że bardzo niewiele zmienia się w głowach. Młodzi ludzie powielają schematy zaczerpnięte od swoich rodziców - tamci zaczerpnęli je od swoich... itd, itd. Dziewczyna konczy liceum lub technikum, czasem zawodówkę. Poznaje chłopaka, zaczynają ze sobą chodzić, spać... Nic niezwykłego, ta część historii jest nawet piękna. Kto z nas nie wspomina z wypiekami na twarzy swoich pierwszych miłości. A co kiedy pojawia się dziecko? Dramat, koniec świata. Dużo krzyku, wiele płaczu. W końcu pada decyzja o ślubie, rodzice dziewczyny zapewniają, że zajmą się dzieckiem. Teściowa oferuje pokój w swoim mieszkaniu i z czasem sytuacja faktycznie zaczyna się jakoś stabilizować - zazwyczaj. Często jednak jest tak, że już po ślubie rodzice zaczynają się sobie nawzajem dokładnie przygldać i zachodzą w głowę, kim do diabła jest ta druga osoba? Kim jest ten człowiek, przecież nic o nim nie wiem. Pojawia się poczucie beznadzei, osamotnienie. Najczęściej dziewczyna zostaje sama z dzieckiem. Ucieka w macierzyństwo, za wszelką cenę stara się wynagrodzić dziecku chłód, który jest między nią a jej mężem... Matka właściwie sama wychowuje dziecko. Samotny zaś facet, w poczuciu osamotnienia, zmarnowania szansy, przegrania swojej życiowej roli - pije. Dochodzi do awantu, przemocy, przez lata... Tak wiem, to wymyślony przykład. Życie tak nie wygląda!
Wygląda, niestety.
A kiedy dziecko nie pojawia się od razu? Kiedy ludzie są ze sobą kilka lat i mimo tego, że żadne z nich nie jest chore - nie mają dzieci? Dlaczego?
Często również z samotności. Z poczucia beznadziejności. Ze strachu i z... miłości.
Zdarza się i tak, że spotyka się dwoje ludzi, którzy kochają się, szanują, idą ze sobą przez wiele lat. Rozumieją się coraz lepiej, wspólnie poznają świat i siebie. Przyglądają się swojemu życiu i w pewnym momencie dociera do nich ten straszny fakt - Ja właściwie nie wiem co to znaczy być rodzicem. Co zrobić kiedy zrozumie się, że jedyny wzorzec jaki się zna - czyli własne dzieciństwo był tak straszny, że za wszelką cenę nie chce się go powielić? A kiedy zrozumie się, że ten wzorzec powielony był przez kilka poprzednich pokoleń? Jak przekleństwo ciążące na rodzinie jest z nią przez dziesięciolecia... Co zrobić w sytuacji kiedy trzeba znienawidzieć swoich rodziców aby spróbować przestać się ich bać, a trzeba to zrobić, żeby po wszystkich latach swojego życia poczuć się wreszcie wolnym?
Jak w takiej sytuacji wychować dziecko? Kiedy jedynym znanym narzędziem dydaktycznym jest wywieranie presji - najczęściej przez lanie! Jednocześnie w głowie jak z ogromnego głośnika krzyczy głos - nie, nie wolno tego robić - nigdy!! Pobicie dziecka jest największą, niewybaczalną, NIEODWRACALNĄ porażką! Co w zamian?
Co zrobić w sytuacji, kiedy ktoś kocha tak bardzo to nienarodzonego dziecko, że aż boi się je mieć, bo boi się, że skrzywdzi je tak samo jak samo zostało skrzywdzone?
Pozostawiam to pytanie otwarte. Nie wiem jak na nie odpowiedzieć, nie potrafię.
Wiem tylko, że życie nie jest ani czarne ani białe. Zawsze jest więcej pytań niż odpowiedzi.
Mam nadzieję, że niniejszy post skłoni kogokolwiek do chwili refleksji i następnym razem choć spróbuje się zastanowić jak to z tym wychowywaniem jest...